HISTORIE: 3 wilki czyli pies w Himalajach

Prawie dwa miesiące wędrówki po górach, 500 kilometrów w łapach i nogach, drugie tyle przejechane jeepami i autobusami. I gdyby liczyć od poziomu morza – 28 kilometrów przewyższenia. Poznajcie wilcze stado podróżników – Agatę Agi Włodarczyk, Przemka Bucharowskiego oraz Diunę, samicę wilczaka czechosłowackiego.

Ci, którzy śledzili na blogu i Facebooku wyprawę Watahy, bo tak Agata i Przemek mówią o sobie i Diunie – z pewnością zapamiętali jedno: zdjęcia z zapierającymi dech w piersiach widokami. Ale ta wyprawa to nie tylko piękne góry. To także mrożące krew w żyłach przygody i zrządzenia losu, które dyktowały przebieg podróży.

Początek: wspinaczka, wilczak, kamper

Agi z wykształcenia jest teatrolożką i socjoterapeutką. W teatrze ulicznym chodziła na szczudłach i tańczyła z ogniem, w klubie młodzieżowym prowadziła zajęcia teatralne, pracowała w polskim biurze Greenpeace, a w urzędzie dzielnicy na Białołęce zajmowała się promocją i komunikacją społeczną. Przemek przez lata pracował w firmach informatycznych. Do czasu, kiedy założył Centrum Sportów Ekstremalnych 2Wieże w Warszawie i został instruktorem wspinaczki. I to właśnie wspinaczka połączyła ich życiowe drogi. Poznali się sześć lat temu w Austrii.

Agi ze względu na studia mieszkała wtedy w Poznaniu. Przemek w Warszawie. Los chciał, że oboje pojechali wtedy na majowy weekend wspinać się do Hollentalu. – Ostatniego dnia, postanowiłyśmy z koleżanką poszukać łatwych dróg wspinaczkowych. I wtedy spotkałyśmy grupę wspinaczy z Warszawy. Oczywiście wieczór spędziliśmy już razem. To wtedy obok mnie usiadł chłopak ze zniewalającym uśmiechem…Pół nocy rozmawialiśmy o wspinaniu, bo o czym innym można rozmawiać – opowiada Agi. Wymienili się z Przemkiem telefonami, a kilka tygodni później już razem wspinali się w Rumunii. – A później Przemek kupił kampera i odtąd jeździliśmy już wszędzie razem tym samochodem-domem – dodaje Agata. W ich głowach cały czas tłukły się dwa marzenia: rowerowa wyprawa dookoła świata i pies. Oczywiście pies, który na tę wyprawę mógłby z nimi wyruszyć. Zaczęli więc szukać odpowiedniej rasy.  – Zanim zdecydowaliśmy się na wilczaka, dużo czytaliśmy o różnych rasach pracujących. Szukaliśmy psa, którego cechy fizyczne pozwolą mu na wielogodzinny bieg przy rowerze. I to, co zwróciło naszą uwagę, to niesamowita wytrzymałość wilczaków – mówią i wyliczają jednym tchem zalety tych psów: – Niesłychanie odporne na pogodę, silne, posiadają wspaniałą zdolność orientacji, łatwo się uczą i szybko reagują. Później, kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy na własne oczy wilczaka – Larsona Dar Wilka – i rozmawialiśmy z jego właścicielami o „za” i „przeciw” posiadania psa tej rasy, a Ola i Marcin bardzo starali się nas zniechęcić, po prostu się zakochaliśmy. I jak to z miłością bywa, trudno wytłumaczyć dlaczego zdarza się w konkretnym przypadku – mówią. Tak trafiła do nich Diuna – szczenię wilczaka czechosłowackiego. Z rowerową wyprawą musieli jednak poczekać, aż pies urośnie. I wtedy los podsunął im inną okazję…

Wilczak leci do Indii

Na początku roku dostali zaproszenie od znajomego dziennikarza (poznanego, jakżeby inaczej, na jednej z eskapad wspinaczkowych). W New Delhi czekało na nich mieszkanie, mieli pomóc w tworzeniu gazety o tematyce outdoorowej. Do New Delhi musieli dotrzeć samolotem. Rozpoczęły się przygotowania. – Dla samej Diuny wiązało się to tylko z jedną wizytą u weterynarza i odrobaczeniem – opowiadają Agi i Przemek. – Jedyne,co zrobiliśmy, aby ułatwić jej zniesienie lotu, to wcześniejszy zakup kontenera lotniczego i ćwiczenie z nią coraz dłuższego pozostawania w zamknięciu. Diuna już od pierwszych dni z nami, uczona była zostawania i zasypiania w swojej klatce, ale kontener lotniczy to co innego – inaczej wyglądał i pachniał, był czymś obcym z plastiku – mówią. Jednak po tygodniu ćwiczeń Diuna sama wchodziła do kontenera i potrafiła w nim zostać nawet 8 godzin. – To ćwiczenie przyprawiało nas o ból serca, ale dzięki temu na lotnisku na komendę „na miejsce” Diuna spokojnie umościła się w kontenerze – wspomina Agata. I zaraz dodaje: – Oczywiście umierałam ze strachu! Naczytaliśmy się w sieci strasznych historii o psach, które nie przeżyły lotu… Do tego, baliśmy się, że Diuna nie zniesie tak długiego zamknięcia i dziesięciogodzinnej rozłąki – mówi.
Wybrali najkrótsze połączenie – z Wiednia. Sami polecieli tam z Warszawy, a Diunę do Austrii dowieźli samochodem rodzice Przemka. Strach okazał się niepotrzebny. – Na lotnisku w Wiedniu spokojnie weszła do kontenera, a w Delhi wybiegła z niego uszczęśliwiona, że nas widzi. Lot nie zrobił na niej większego wrażenia, nawet nie załatwiła się w klatce ani jej zniszczyła – mówią Agata i Przemek.

Dehli z perspektywy psa

W New Dehli psiarzom z dalekiej Europy nie było lekko. – Indie naprawdę nie są „psolubnym” krajem. Oczywiście zdarza się, że ludzie trzymają w domach psy, ale poza rzadkimi wyjątkami, wychodzą z nimi tylko na krótkie, fizjologiczne spacery, nie pozwalają im na spotkania z innymi psami. W większości mają nadwagę, a w skrajnych przypadkach, nawet rany na ciele od odleżyn. Oczywiście nikt nie sprząta po swoim pupilu, zresztą często na spacery wychodzi służba, nie właściciel psa – opowiada Agata. Tłumaczy, że w Indiach domowy pies jest cechą klasy średniej i wyższej, trzeba być osobą zamożną, aby móc sobie na niego pozwolić. Oboje z Przemkiem podkreślają, że poruszanie się z psem po mieście jest tu bardzo utrudnione. – Po Delhi najłatwiej poruszać się metrem, ale obowiązuje tu restrykcyjny zakaz wprowadzania do niego zwierząt – mówią. – Wtedy jeszcze nie mieliśmy odwagi aby spróbować „na bezczelnego” wprowadzić psa do autobusu. Pozostawało więc wynajmowanie taksówek – ale oczywiście znalezienie korporacji, która przewozi psy jest naprawdę trudne, korzystanie z moto-riksz, albo uprzejmości przyjaciół, którzy podsyłali nam prywatny samochód z kierowcą –  opowiadają. Dlatego najczęściej, kiedy oni byli w pracy, Diuna po prostu czekała w domu. Codzienne spacery trudno nazwać atrakcyjnymi dla psa kochającego przestrzeń. – Mieszkaliśmy na osiedlu wojskowym, którego mieszkańcy trzymali w domach psy, jednak wszędzie dookoła był tylko szary beton. Aby trochę rozruszać Diunę, wychodziliśmy z nią w nocy na osiedlowy skwerek, z którego, pomimo tego, że na co dzień rezydowały tam bezpańskie psy, nas, z psem na smyczy, wyganiano – mówi Agi. Spacery poza osiedle? Nie wchodziły w grę, bo wokół pełno bezpańskich psów, świń, krów, tony śmieci i intensywny ruch na ulicach. Do tego upał dochodzący do 40 stopni Celsjusza.

Po dwóch miesiącach pobytu w Dehli zrezygnowali ze współpracy. – Nasze oczekiwania znacznie różniły się o tego, co zastaliśmy na miejscu – mówią krótko. Postanowili wracać do Polski. I znowu przypadek zdecydował, że zamiast nad Wisłą, znaleźli się w Himalajach.

Przymusowe uziemienie

Nagle okazało się, że muszą zostać w Indiach jeszcze… trzy miesiące. Wszystko przez Diunę, a dokładnie formalności, o których przed wyjazdem nikt ich nie poinformował – mimo że jak mówią, dopytywali o to w Powiatowej Inspekcji Weterynaryjnej w Warszawie. – Diuna nie miała  wymaganego przy wjeździe do UE certyfikatu stwierdzającego, że ma wystarczającą ilość przeciwciał wścieklizny. Takie badanie robi się raz w życiu psa i spokojnie mogliśmy wykonać je w Polsce. Kosztowałoby nas to 160 zł – mówi Agi. W Dehli, kiedy już poszli z Diuną na badanie, okazało się, że nie tylko oni znaleźli się w patowej sytuacji. – Spotkaliśmy jeszcze dwie osoby z Polski, które miały dokładnie ten sam problem – mówi Agata. Zapłacili kilkukrotnie więcej, niż kosztowałoby to w Polsce, bo krew do badania wysyła się do laboratorium na terenie UE. No i najgorsze: trzy miesiące uziemienia, bo takie są procedury przy tym badaniu. – Zostaliśmy w obcym kulturowo kraju, bez pracy i z topniejącymi w oczach oszczędnościami. Sytuacja nie przedstawiała się zbyt różowo – mówią. Zaczęli zastanawiać się jak wybrnąć z tarapatów. Pierwszy pomysł – kupić tani, używany samochód, który służyłby za środek transportu i dom. Niestety nie znaleźli nic, czemu podołałby ich skromny budżet. Drugi pomysł – kupić namiot i ruszyć w góry. – To oznaczało, że możemy spędzić czas podróżując najtańszym środkiem transportu – na własnych nogach i za darmo spać w hotelu pod milionami gwiazd – mówią. Tak też zrobili.

Himalajska przygoda

Z grubsza zaplanowali trasę i ruszyli w drogę. Żeby nie dźwigać całych książek, zabrali kopie potrzebnych im stron z przewodników, kilka wydrukowanych z internetu map. Cel – przejść ze wschodu na zachód Gahrwalu. Szczegóły ustalali na bieżąco. Kiedy kończyli jakiś odcinek, siadali z  mapą i zastanawiali się co robić dalej.

Zmiana planów była na porządku dziennym. – Bo na przykład gubiliśmy szlak i trafialiśmy w zupełnie inne miejsce, niż zakładaliśmy. Kilkukrotnie szyki psuła nam pogoda, albo zaskakiwały nas prawne obostrzenia panujące w danym rejonie – mówią. I dodają, że wielu miejsc nie udało im się zobaczyć. Lodowca Milam – bo ze względu na złe warunki pogodowe nie dostali pozwolenia na wyjście w góry. Lodowca Namik, bo zgubili szlak. Jaskini wieńczącej dolinę Sundherdunga i jeziora Roop Kund – bo musieli uciekać od gwałtownych burzy śnieżnych. Tapovan (punktu widokowego) – bo nie mieli gotówki żeby zapłacić za pobyt w tym miejscu, a najbliższy bankomat znajdował się 100 km dalej. Agi i Przemek dodają, że szlaki w Himalajach nie są oznaczone i powyżej 3000 m n.p.m. trzeba się nieźle natrudzić, żeby odnaleźć drogę.
Podróżowanie z psem oznaczało też dodatkowe „obowiązki”. – Kiedy codziennie wędrujesz z psem połączonym z tobą smyczą, zupełnie zmienia się twoje postrzeganie świata. Bywa, że mimo tego, że wokół jest zachwycająco, ty tego nie zauważasz, bo ciągle jesteś skupiony na psie – czy nie ciągnie za bardzo, czy się nie męczy, czy nie chce pić…Cała wyprawa kręci się wokół psa – mówi Agi. Razem z Przemkiem śmieją się, że wilczaka nie można też zostawić samego poza klatką ( a tej w góry oczywiście nie zabrali), bo jak mówią nigdy nie wiadomo, co pozostawionemu samotnie”burasowi” przyjdzie do głowy. Stresująca była też świadomość, że w Himalajach po prostu nie ma lecznic weterynaryjnych. Chwile grozy przeżyli kiedy Diuna spadła z wysokości dwóch metrów w ostre pokrzywy. Nie wyglądała dobrze, ale wszystko skończyło się szczęśliwie.

Psich przygód było mnóstwo. Na przykład jak Agi i Diunę zaatakowało stado bawołów. – Stwierdziłam, że chciałabym mieć na blogu zdjęcie Diuny z tymi wielkimi zwierzętami – opowiada Agi. Albo jak Diuna upolowała kozę… – Idąc w kierunku doliny Pindari, w okolicy wioski Lahur, musieliśmy pokonać bardzo stromy odcinek prowadzący urwistą ścieżką w dół. Zejście było na tyle niebezpieczne, że postanowiliśmy spuścić Diunę ze smyczy. Suka przez chwilę szła przy nodze, by nagle wystrzelić jak z procy i zniknąć gdzieś miedzy polami. Kiedy wróciła, była cała we krwi. Okazało się, że zagryzła jedną z pasących się na zboczu kóz. Za chwilę, powiadomieni krzykiem pasterki, wokół nas zebrali się mieszkańcy wioski. Nie wiedzieliśmy jakie mają zamiary… W końcu, po długich pertraktacjach prowadzonych przez Przemka za pośrednictwem jedynej osoby w wiosce znającej angielski zapłaciliśmy za poniesione straty ponad 4300 rupii – wspomina Agata.

Oczywiście były też chwile, dla których wiedzieli, że warto przemierzać każdego dnia kolejne kilometry. Kiedy obudzili na grani Khulyia, jak mówią w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, z widokiem na Nanda Devi. Albo kiedy doszli Doliną Sunderdhungi do podnóża Maiktoli. – Było biało i cicho. Słońce na chwilę przedarło się przez warstwę chmur i pokazało twarz sześciotysięcznej piękności. Diuna szalała w śniegu… Dla takich chwil warto iść, oddychać, żyć – mówią zgodnie.

Ekwipunek psiego podróżnika

Wyruszając z Dehli Agata i Przemek wiedzieli, że po drodze nie mają co liczyć na załatwienie tak prozaicznej sprawy jak zakup psiej karmy. Jednocześnie starali się, aby ich bagaż ważył jak najmniej. – Na dnie mojego plecaka spoczywało 4 kg royal canina. Wiedzieliśmy jednak, że to nie wystarczy na długo, dlatego od początku gotowaliśmy Diunie ryż lub makaron kupowany w lokalnych sklepach  i mieszaliśmy go z niewielką ilością karmy. Aby podnieść wartość kaloryczną posiłku dodawaliśmy też ghee, czyli klarowane masło – mówi Agata. Kiedy tylko było to możliwe w lokalnych jadłodajniach kupowali suce gotowany ryż po 20 rupii za porcję. Kiedy tylko mieli okazję być w większym miasteczku, szukali sklepu mięsnego – wtedy Diuna zajadała się … koziną.

Psi ekwipunek to właściwie wszystko, co przywieźli Diunie z Polski. Wąska obroża i długa smycz zrobiona przez Przemka (uszyta z liny wspinaczkowej) dobrze sprawdzały się na spacerach oraz przypinania psa do drzewa czy kamienia podczas postoju. Do tego zestaw do „pracy”: uprząż barkowa Julius-K9, smycz z amortyzatorem (jak podkreślają Agi i Przemek też hand made czyli przerobiona wspinaczkowa taśma rurowa z wszytą gumką, służąca oryginalnie do połączenia czekanów z uprzężą) i starą uprząż wspinaczkową z obciętymi pasami udowymi, zamiast pasa biegowego. Wędrówka zweryfikowała „techniczne” założenia, bo okazało się jednak, że w czasie  trekkingu pas w połączeniu z ciężkim plecakiem nie bardzo się sprawdza. – Przemek na miejscu zmontował dodatkowe pętle z repsznura, czyli cienkiej linki pomocniczej używanej we wspinaczce, które połączył z pasem biodrowym plecaka – mówi Agi. Oboje żałowali, że  nie kupili Diunie sakw, które można przytroczyć do psiej uprzęży. Śmieją się, że próbowali sami uszyć sakwy, ale nie bardzo im wyszły. I zapowiadają, że na kolejnej wyprawie Diuna już nie będzie miała tak lekko – będzie jak reszta stada nieść część ekwipunku.

Powrót do cywilizacji 

Ich podróż zakończyła się dwa tygodnie wcześniej, niż planowali. Kiedy doszli do Gaumukh – źródła Gangesu, zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie i postanowili schodzić. – Wtedy pociągnięta przez Diunę upadłam i złamałam obojczyk – opowiada Agi.

Wataha na początku lipca wraca do Polski. Ich wyprawa to przede wszystkim tysiące zdjęć zrobionych przez Przemka i wspaniałe wspomnienia. Już na początku wyprawy postanowili, że będą pisać bloga – aby nic z emocji i wrażeń nie umknęło. Podczas trekkingu w Himalajach zrodził się jeszcze jeden pomysł – na książkę. –  Zdaliśmy sobie sprawę, że naprawdę wiele doświadczyliśmy, że może nie jesteśmy ekspertami, ale wiemy jak podróżować z psem po Himalajach, jakie nieścisłości można znaleźć w przewodnikach trekkingowych, co da się, a czego nie da będąc w wysokich górach z psem. Przy tym wszystkim, mamy wiele historii do opowiedzenia i setki zdjęć, którymi chcemy się podzielić. Dlatego postanowiliśmy napisać książkę będącą połączeniem przewodnika zawierającego konkretne informacje i rady dla wędrujących z psami oraz ciekawych opowieści z naszej podróży. No i zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia… – zapowiadają.

Po powrocie do Polski, prócz pracy nad książką czeka ich proza życia. Przeprowadzają się ze stolicy na Dolny Śląsk, żeby być bliżej ukochanych skał. I szukają pracy. – Żeby zarobić na chleb i… kolejne podróże – mówią.

Wszystkie zdjęcia pochodzą ze strony i fanpejdża 3wilki.pl

>>>ZAJRZYJ KONIECZNIE
Blog Agaty i Przemka
Fanpejdż Watahy

DOŁĄCZ DO AKCJI „ZABIERAM PSA NA WAKACJE”