#niecałkiemdzikizachód czyli 100 km pieszo z psem. Po co mi to było?

100 km w nogach i łapach. Niezwykłe miejsca, zaskakująca przyroda, wspaniali ludzie. Tylko o co w ogóle chodziło z tą wędrówką? 

„Kasia, a czy wszystko w porządku? Bo ta wyprawa to brzmi jak jakaś próba podsumowania czegoś… Czy po prostu chcesz wyjść ze strefy komfortu?” – dopytywała znajoma. Wszystko w porządku. Nie chodziło o wychodzenie ze strefy komfortu, sprawdzanie się, ściganie, przełamywanie barier (choć tu, przy okazji, moje robalowe fobie udało się chyba raz na zawsze oswoić – taki miły bonus tego wszystkiego). Dlatego nim zacznę Ci opowiadać o pięknych miejscach, które widziałam, wytłumaczę, po co to wszystko.

Szukaj sposobu

Pisałam już wiele razy, że choć lubię spontany, to jednak jestem człowiek-plan. I tę wyprawę planowałam od dawna. Jeśli mnie znasz, wiesz, że nie mam samochodu, że korzystam przede wszystkim z komunikacji publicznej i kocham jednodniowe wypady. I niezmiennie upieram się, że nie trzeba jechać na koniec świata, aby zobaczyć niezwykłe rzeczy, bo te są tuż za rogiem Twojego domu. 

Szukając inspiracji – na mojej liście „koniecznie do zobaczenia” niezmiennie pojawiały się kolejne miejsca położone nad Odrą w powiecie gryfińskim. Tylko pojawiał się problem – te rejony są bardzo źle skomunikowane z resztą świata. Nie masz auta, lub choćby roweru – ciężko zaplanować taką jednodniową wędrówkę bez noclegu. A że niezmiennie wyznaję zasadę, że „kto nie chce – szuka powodu, kto chce – szuka sposobu”, oczywiście zaczęłam szukać SPOSOBU.

I tak narodził się pomysł, żeby zamiast wyprawy jednodniowej, ruszyć w trasę na kilka dni. Z psem i namiotem. Psa miałam, namiotu, ani żadnego doświadczenia w takich eskapadach nie. Zaczęłam czytać, szukać, pytać (dziękuję za cenne uwagi i cierpliwość Magdzie Wilczewskiej z Dzikości w Sercu i Asi Szeler, czyli Biegającej z psami – choć wiele rzeczy i tak zrobiłam po swojemu, to za każdą radę jestem bardzo wdzięczna). Powstała lista rzeczy, które muszę kupić dla siebie lub psa. I mniej więcej od stycznia starałam się sukcesywnie organizować wszystko (chodziło o rozłożenie wydatków w czasie).

Jednocześnie starałam się jak najwięcej czytać o rejonach, które planowałam odwiedzić. I coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to prawdziwe perełki nie tylko regionu, ale całej Polski i Europy. 

Nic nie musieć

Miałam ruszyć wcześniej, ale epidemia nieco to przesunęła. Czekałam na dobre prognozy pogodowe i tyle. Po prostu się spakowałam, w niedzielę rano wsiadłam w pociąg do Mieszkowic i stamtąd szłam pieszo przez kolejne dni, aby zakończyć wyprawę w Krajniku Dolnym. 

Najambitniejszy plan zakładał, że dojdę aż do Gryfina. Ale moje najważniejsze założenie tego wszystkiego było, że ja nic nie muszę. Że jeśli nagle uznam, że mi źle, że nie chcę, to wrócę i na pewno nie będę tego rozpatrywać w kategoriach porażki. No i Flicka. To ona tu była na pierwszym miejscu. Tym bardziej, że początek roku to długie leczenie kontuzji łapy, więc musiałam być gotowa, że być może ze wględu na nią trzeba będzie w którymś momencie zrezygnować. Ale na szczęście fizycznie zniosła to sto razy lepiej, niż ja 😉 

Droga zweryfikowała plany. Przede wszystkim co do ilości pokonywanych kilometrów i tempa. Marsz z ciężkim plecakiem dał mi w kość, nie powiem, że nie. Były kryzysy na trasie. Ból mięśni, stóp, ramiona otarte od plecaka. Do tego okres (tak, tak, niby człowiek-plan, a zapomniałam o tym, aby uwzględnić w planowaniu terminu nie tylko prognozy pogody, ale też tak prozaiczną rzecz).

O wyprawie nie wiedziała moja mama (na szczęście nie ma fejsa). Wiedziałam, że będzie się martwić i nie będzie spać po nocach, myśląc, że ja sama pod namiotem i zaraz ktoś mnie napadnie. Powiedziałam jej, jak już wróciłam 🙂 Najzabawniej było, jak dzwoniła do mnie i pytała, co robię. – A właśnie jestem na spacerze z Flicką… 

Ale wiesz co jest najlepsze? Że nie było żadnych rozczarowań, za to mnóstwo zaskoczeń i niespodziewanych zachwytów. Turystycznie – te rejony to jest coś niezwykłego. Historycznie, przyrodniczo, no pod każdym względem. Największy zachwyt to z pewnością okolice Bielinka. Ale o wszystkich miejscach będę tu sukcesywnie pisać i mam nadzieję, że uda mi się Ciebie też zainspirować, aby je odwiedzić. Dostałam też mnóstwo pytań o same techniczne przygotowania, sprzęt itp – postaram się o tym też kilka słów. Jeśli masz jakiekolwiek pytania – śmiało pisz. 

***

Dziękowałam już w moich codziennych relacjach z wędrówki na Facebooku i Instagramie, ale tu jeszcze raz: dziękuję wszystkim wspaniałym osobom, które spotkałam na drodze. Dziękuję też za każdy życzliwy komentarz i wiadomości. 

A najbardziej – mojemu Michałowi, za wszystko <3