MOIM ZDANIEM: Jak husky zaczął trenować agility

Zaczęło się przypadkiem. Bo przecież samej do głowy by mi nie przyszło takie coś. Że jak to? Husky (nawet mix) na torze agility? Przecież to śmiechu warte. Tymczasem trenujemy z Flicką już ponad rok. I nie zamierzamy przestać.

Na pewno nie będzie chciała. Zwieje z toru. Nie nauczy się. Z takim nastawieniem szłam na pierwsze w życiu zajęcia agility z moją Flicką. Byłyśmy wtedy w Gryfinie. Moja siostra od jakiegoś czasu tam na takie zajęcia chodziła ze swoją suką. Poszłyśmy więc z Flicką towarzysko, zarzekając się, że nic z tego i tak nie będzie. Ku mojemu zdumieniu, Flicka nie tylko błyskawicznie załapała do czego służy hopka, ale wyraźnie się jej spodobało to skakanie (tu ogromne ukłony dla Natalii z gryfińskiego klubu Gryps, która naprawdę robi tam wspaniałą robotę – bez wypasionego sprzętu, bez stałego placu, ale za to z wielką pasją i zapałem). Wtedy w mojej głowie po raz pierwszy zaświtała myśl, że skoro mój pies się przy tym fajnie bawi, to może by spróbować…

Po powrocie do Warszawy komenda „hop!” była na porządku dziennym. Flicka skakała przez ławki, płotki, kamienie. Przez wszystko, co do skakania się nadawało. Trochę zaczęłam szperać po sieci, gdzie by tu w Warszawie pójść na jakiś kurs. Po tym, jak zakończył się kurs posłuszeństwa, na który z nią chodziłam, brakowało mi trochę motywacji do ćwiczenia z psem. A iść na kolejny kurs posłuszeństwa, gdzie znowu będziemy klepać to samo – bez sensu…

Pierwsze skoki w Gryfinie. 

Któregoś dnia na spacerze spotkałam pana, który ćwiczył sztuczki ze swoimi psami (teraz już naszymi klubowymi kolegami – Lokim i Laryksem;)). Zapytałam, gdzie można się zapisać na takie zajęcia. Wymienił chyba trzy kluby, ale jakoś tak w pamięć zapadł mi klub Cavano (pan użył ważnego argumentu – jest blisko).
Jeszcze tego samego dnia napisałam maila, a chyba półtora miesiąca później ruszył kurs dla początkujących.

Pierwsze zajęcia były straszne. Przynajmniej dla mnie. Bo Flicka bawiła się znakomicie, robiąc mi wstyd przed wszystkimi. Ona po prostu uznała, że oto jesteśmy na wielkim psim placu zabaw, gdzie są nie tylko zabawki, ale i mnóstwo innych psów do zabawy, no i gdzie oczywiście można robić, co tylko się chce.
No więc robiła. Zwiewała mi notorycznie robiąc radosne rundy po całym placu (przeszkadzając przy okazji grupie, która ćwiczyła obok), biegając przez przeszkody jak popadnie, zachęcając inne psy do zabawy. Trochę minęło, zanim zakodowała sobie w psiej łepetynie, że na torze agility pies owszem się bawi, ale tylko ze swoim przewodnikiem.

Pierwsze tygodnie to ćwiczenia tylko w tunelach. Do znudzenia wręcz. Mokka, nasza trenerka, cierpliwie tłumaczyła, że naskakać się jeszcze zdążymy, a na tunelach musimy nauczyć się handlingu. No właśnie. To znaczy – prowadzenia psa. Bo nie myślcie sobie, że człowiek na treningu agility nic nie robi. Zmiany przed psem, zmiany za psem, zmiany niemieckie i inne cuda, pamiętanie kolejności przeszkód i odpowiednie poprowadzenie psa – to naprawdę nie lada wyzwanie. Ja jestem tu modelowym antytalentem (to oznacza, że gdyby nawet mój pies, był najwybitniejszym agilitowcem świata, to niewiele by z tego było, bo w agility talent człowieka też jest ważny).

Flicka psem agilitowym nie jest (tym bardziej w parze ze mną…). To typowy husky. Jeśli czegoś nie chce – nie zrobi, albo zrobi po swojemu. Na przykład taki tunel. Tu inwencja mojego psa nie zna granic – tunel przecież można gryźć, ciągnąć, można też na tunel naskoczyć, albo go przeskoczyć. Hm, Flicka kocha skoki… Przy agility to oczywiście ważne, ale są jeszcze takie przeszkody jak na przykład palisada, która (podobnie jak kładka czy huśtawka) ma strefy. Strefy to oznaczone na żółto pola, które pies musi zaliczyć, a więc dotknąć łapami, nosem, czy jakąkolwiek psią częścią ciała. Jeśli więc Flicka radośnie zeskakuje z samego czubka palisady, naturalnie nie ma szans na zaliczenie strefy…. Przykłady można mnożyć.

Nasze treningi wyglądają różnie. Czasem ja mam zły dzień i totalnie nie ogarniam zadanych przebiegów. Czasem Flicka ma zły dzień i zupełnie nie może się skupić na tym, co jej pokazuję. Czasem obie mamy zły dzień i wtedy jest masakra totalna….

Po tym, co napisałam, pewnie zapytacie – po co nam to agility?

No właśnie. Agility wspaniale pomaga budować więź z psem (to co pisałam wcześniej – na torze pies bawi się tylko z przewodnikiem, musi podążać za jego ruchami i gestami, skupiać się na człowieku). Agility pomaga trzymać w ryzach mojego nieprzewidywalnego z natury psa. Agility – choć to sport, gdzie się biega i skacze – to jednak jest to przede wszystkim trening psiego umysłu. To także mnóstwo pracy poza treningami (a treningi są doskonała motywacją, żeby coś z psem robić). No i oczywiście są takie dni, kiedy obie z Flicką jesteśmy w formie i wtedy jest naprawdę cudownie! Fajnie też widzieć ogromny zapał i radość psa, kiedy wracamy na tor po nawet krótkiej przerwie (czy to z powodu mojej pracy, czy jakiegoś wyjazdu). No i zawsze sztuczki agilitowe można wykorzystać na codziennym spacerze, jak się chce zaszpanować trochę przed innymi.

Kolega Flicki – czyli Loki. To poniekąd przez niego trafiłyśmy z Flicką do klubu Cavano.

Oczywiście – agility to sport – a więc są zawody, rywalizacja. Ale to dla tych najlepszych. Najważniejsza w agility jest zabawa. Dlatego będę z uporem maniaka powtarzać zawsze i wszędzie – to sport dla każdego, zdrowego psa, który lubi ruch i zabawę. Nawet jeśli to z natury wybitnie nieagilitowy haszczak z wybitnie nieagilitową właścicielką.

KŚ (fot. Karola/Cavano, Pzp, Iwona Stepajtis)

>>>ZOBACZ TAKŻE:
Strona klubu agility Cavano
Strona klubu Gryps
Słów kilka o bieganiu  z psem