To nietypowy wpis, bo nie będzie tu nic o psie. Rzecz jest o byciu sportowcem amatorem. Moją dyscypliną jest canicross, czyli bieg z psem, ale myślę, że w to miejsce można wstawić każdy inny sport.
Pamiętacie swoje marzenia z dzieciństwa o tym, kim chcielibyście być? Ja miałam długą listę, zmieniającą się w zależności od wieku, aktualnych fascynacji i innych okoliczności: baletnica (sic!), dziennikarka, nauczycielka, malarka, lekarka (chirurgia lub medycyna sądowa) no i oczywiście sportsmenka (taka, która biega – innych dyscyplin pod uwagę nie brałam;)). Myślę sobie, że jestem wielką szczęściarą, że wykonuję zawód z tej listy marzeń. A w tym roku poniekąd spełniłam jeszcze jedno marzenie i zostałam sportowcem.
Oczywiście nie zawodowym. Amatorem pełną gębą. Takim, któremu nikt za bieganie płaci, co więcej – który sam fortunę na swoje „bycie sportowcem” wydaje. I co ważniejsze – który musi godzić swoją pasję z obowiązkami.
Kiedy ponad rok temu jak grom z jasnego nieba spadł na mnie zachwyt canicrossem, miałam jeden cel: zdobyć licencję zawodnika Polskiego Związku Psich Zaprzęgów i walczyć o medal Mistrzostw Polski. Do medalu zabrakło 11 sekund, ale nie o tym ten wpis. To wpis o cenie, jaką płaci amator za spełnianie marzeń. O tym, że czasem trzeba stanąć na głowie, żeby pogodzić wszystko. I że nie zawsze się udaje.
Jesień miała być podporządkowana startom, miałam mieć odłożone pieniądze, żeby martwić się tylko o treningi, wyjazdy, żeby w tym czasie rzeczywiście mniej pracować. Tak miało być…
Życie i jego scenariusze są jednak bezlitosne i nieprzewidywalne. Wiosna – decyzja o przeprowadzce, lipiec – przeprowadzka z Warszawy do Szczecina i kuriozalna sytuacja, której efekt był taki, że do października musieliśmy płacić również za mieszkanie warszawskie. Totalna katastrofa dla domowego budżetu.
Co to ma do biegania? Na przykład to, że dzień po tym, jak się dowiedziałam – że jest jak jest, wystartowałam w kolejnym cyklu Pucharu Maratonu Warszawskiego (15 km). Po raz pierwszy w życiu naprawdę chciałam zejść z trasy. Czułam się psychicznie tak zdruzgotana, że dosłownie nie byłam w stanie biec. Dobiegłam, doczłapałam do mety i było to moje maleńkie zwycięstwo tamtego dnia.
Kolejne miesiące to była walka o to, żeby zapłacić wszystkie rachunki i jeszcze jakoś przeżyć. Przyjemności ograniczone do minimum, zero wakacji. Ciężko w tym wszystkim było o motywację. W czasie, kiedy powinnam najbardziej przykładać się do treningów, byłam w kompletnym dołku. Dobrze, że Kamil, mój wspaniały trener, kazał mi pobiec w sierpniu jakąś dyszkę na zawodach. Zrobiłam życiówkę i to pozwoliło mi uwierzyć, że nie jest tak bardzo źle, jak mi się wydaje.
Prawdziwe schody zaczęły się jesienią. Treningi, praca, brak pieniędzy (bo wszystko idzie na rachunki i opłaty). A żeby zdobyć upragnioną licencję, nie mogłam opuścić żadnych zawodów (aby ubiegać się o licencję zawodnika PZSPZ trzeba zaliczyć określoną liczbę startów). Oznaczało to wyjazdy praktycznie co tydzień. Mimo wszystko starałam się myśleć pozytywnie…
Psi entuzjazm potrafi wynagrodzić wszystko 🙂 |
Kiedy uzbierałam wymaganą liczbę startów, w ciągu tygodnia musiałam załatwić formalności i zrobić badania. Umówione EKG uratował tata, który pożyczył mi pieniądze na lekarza. Wszystko się udało, na styk. Bardziej na styk już chyba nie można było.
Zawody zaprzęgowe są w większości dwudniowe. W praktyce oznacza to wyjazd w piątek rano, powrót w niedzielę w nocy. Zostają cztery dni tygodnia: na pracę, treningi, odpoczynek. Czasu wystarczało na pracę i na część treningów.
Efekt? Noc z czwartku na piątek przed Pucharem Polski w Raszowej i noc z czwartku na piątek przed wyjazdem na Mistrzostwa Polski do Witowa były nieprzespane. W ogóle nie położyłam się spać. Po to, żeby zrobić przed wyjazdem całą pracę.
Jestem osobą, która dużo śpi. Ja nawet w Sylwestra nie zarywam nocy. To chyba były pierwsze w moim życiu zupełnie nieprzespane noce. Gdyby ktoś mi powiedział rok temu, że zrobię coś takiego na dzień przed najważniejszym startem, popukałabym się w czoło. W zeszłym roku takim startem był Maraton Warszawski. Tydzień przed biegiem to było wręcz celebrowanie przygotowań – analizowanie w głowie każdego kilometra trasy, scenariusze na możliwe kryzysy, pozytywne nakręcanie się na bieg, a przede wszystkim – dobre, zdrowe jedzenie i duuuużo snu. Tu – po prostu nie było na to czasu. Na myślenie, na spanie, na zastanawianie się nad wszystkim.
Do tego półtora tygodnia przed Witowem skręciłam na treningu kostkę. Choć wyglądało to źle, rewelacyjna fizjoterapeutka doprowadziła nogę do porządku (to nie tylko dodatkowe wydatki, ale też cenny czas). Mimo wszystko do Witowa jechałam w bojowym nastroju, z wiarą, że jestem w świetnej formie, z nastawieniem, że dam z siebie wszystko. Inaczej nie miałoby to sensu.
Właściwie to nie wiem, jak to wszystko przeżyłam 🙂 Ale kiedy po starcie w Witowie okazało się, że muszę w tygodniu pojechać służbowo do Katowic, uznałam, że swój ostatni start zaplanowany na ten sezon, takie zawody na deser – Międzynarodowe Wyścigi Psich Zaprzęgów w Mikołowie – odpuszczę. Że Mikołów będzie za rok, a teraz muszę po prostu odpocząć. Mieć pierwszą wolną sobotę i pierwszą wolną niedzielę od miesięcy.
I nawet nie było mi jakoś szczególnie przykro, kiedy w piątek w Katowicach na dworcu słyszałam zapowiedzi pociągów jadących przez Mikołów. Cieszyłam się, że wieczorem będę w domu i wreszcie odpocznę.
Odpoczywam. Śpię do 7.00, albo nawet do 8.00 (Boże, jaki luksus!), nie nastawiam żadnego budzika. Pracy dalej jest dużo, ale wreszcie jest czas na odpoczynek. Na przemyślenia, na podsumowania. Na snucie planów na kolejny rok. Wiem jedno: chcę powtórzyć canicrossową jesień. Ale już na spokojnie, normalnie, bez żadnych beznadziejnych niespodzianek od życia. I bez konieczności bycia na każdych zawodach (bo licencję już mam). Cel sportowy też jest. Właściwie to się nie zmienił: medal Mistrzostw Polski w canicrossie kobiet 🙂
Odpoczywamy…. |
KŚ
zdjęcia: Karolina Potocka, Justyna Gettel, Dogografia
>>>ZOBACZ TAKŻE:
Canicrossowy alfabet