Canicross to moje odkrycie sezonu. Nie chodzi o „zwykłe” bieganie z psem, ale o jedną z dyscyplin w sporcie psich zaprzęgów. Bardzo wymagającą, ale jednocześnie – niesamowitą! Co tu dużo mówić – zakochałam się w tym. Canicross to inny wymiar biegania. Kosmos po prostu!
Wrzesień tego roku i zawody psich zaprzęgów w Łodzi zorganizowane przez klub Alaska to dla mnie prawdziwy przełom w biegowej „karierze”. Do tego czasu wydawało mi się, że bieganie z psem jest fajne przede wszystkim na długich dystansach. Kolega ultramaratończyk powiedział, że w sumie to marny interes, tłuc się z Warszawy do Łodzi, żeby przebiec sobie trzy kilometry po lesie. A dla mnie te trzy kilometry okazały się prawdziwym objawieniem.
Euforia
![]() |
Tuż po starcie… |
Właściwie to prawie zrezygnowałam ze startu. To nie był mój dzień. Od rana bardzo źle się czułam. Nie zjadłam śniadania i miałam wrażenie, że jak zacznę biec, to najpewniej zemdleję na trasie. Mimo wszystko – razem z Pauliną i Pajką pojechałyśmy do Łodzi. Ja z założeniem – że jak się lepiej nie poczuję, to odpuszczę start. Nie poczułam się lepiej. No ale skoro już przyjechałyśmy… Na tych zawodach start canicrossu był masowy (częściej jest tak, że zawodnicy startują kolejno w określonych odstępach czasowych). Ustawiłam się z Flicką na końcu. Z założeniem, że „jakoś sobie przetruchtamy”. Na starcie Flicka wyrwała jak szalona, a ja przez pierwsze kilkaset metrów mnóstwo energii włożyłam w hamowanie psa (bo w końcu miałyśmy biec spokojnie). W pewnym momencie zrezygnowałam – dobra, co będzie, to będzie. Lecimy! Dosłownie. Właściwie to ciężko opisać uczucie, kiedy pies gna ile sił w łapach i daje taką moc, że to aż niewiarygodne. Byłam w szoku, kiedy zobaczyłam nasz czas. Po lesie, piachu, wertepach i błocie pobiegłam ponad dwie minuty szybciej niż na tym samym dystansie w komfortowych warunkach na warszawskiej Agrykoli (na bieżni). Zajęłyśmy szóste miejsce (dwie minuty za zwyciężczynią – to dużo, 32 sekundy za zdobywczynią trzeciego miejsca – to nie tak dużo;)). Byłam w totalnej euforii!
Zwycięstwo
Po Łodzi wiedziałam jedno. W canicrossie szkoda energii i czasu na jakiekolwiek hamowanie psa. Takiego psa, jak moja Flicka – która okazała się wręcz stworzona do takiego wysiłku. Wiedziałam, że od początku trzeba iść na całość. Biec tak szybko, jak się da. Następny start zaplanowałyśmy na październik – na warszawskich Młocinach odbywały się wyścigi psich zaprzęgów organizowane przez fundację Cze-ne-ka. Tu zawody były dwudniowe – a o wyniku decydowała suma czasów z dwóch biegów. Dystans – ok. 2600 m. Start zawodników co minutę. My z Flicką pierwszego dnia biegłyśmy jako czwarte. Flicka ruszyła niczym torpeda. A ja starałam się poddać tempu, jakie narzuciła i po prostu wytrzymać. Wyprzedziłyśmy trzy biegaczki, które startowały przed nami i na metę wpadłyśmy pierwsze. Drugiego dnia jeszcze poprawiłyśmy czas i zajęłyśmy z Flicką pierwsze miejsce w kategorii kobiet (a gdyby tak liczyć razem z panami – miałyśmy trzeci czas spośród wszystkich zawodników startujących w canicrossie).
Plan i bajka
Po Młocinach zrozumiałam coś jeszcze. Flicka jest psem stworzonym do tego sportu. Nie trzeba jej w żaden sposób motywować, zachęcać – po prostu pędzi dając z siebie wszystko. Jest w canicrossie psem doskonałym. Póki co, to ja jestem tym słabszym ogniwem w naszym tandemie. Bo tak jak napisałam na początku – canicross nie jest łatwą dyscypliną. Tu wszystko dzieje się szybko, na najwyższych obrotach. I u psa, i u człowieka. Tu trzeba mieć żelazną kondycję, żeby dotrzymać kroku zwierzęciu, które pracuje tak, jak moja Flicka. No właśnie… Te dwa starty i niesamowite uczucie, jakie daje taki bieg „na maksa” za psem – dały mi najlepszą motywację do dalszych treningów. Do tego, żeby poprawić swoje wyniki na krótszych dystansach. Zamówiłam sobie profesjonalny plan treningowy (w Kancelarii Sportowej Staszewscy) i od miesiąca biegam zgodnie z wytycznymi mojego trenera (he, fajnie to brzmi: „mój trener”). Treningi z psem właściwie pozostały bez zmian (o tym jak trenować z psem napiszę wkrótce), to ja teraz pracuję dużo ciężej, niż do tej pory. Kiedy Kamil, mój trener, układał mi plan, musiałam określić swój cel. Poszłam na całość – powiedziałam, że biorąc pod uwagę możliwości Flicki, chciałabym móc przebiec z psem dystans do 5 km w tempie 3’30 na km ( na Młocinach wyszło prawie 3’50 na km).Kamil przekalkulował, że w takim razie bez psa muszę biegać w tempie 4′ na km. Czy to znaczy, że bez „psiego wspomagania” przebiegnę 5 km w czasie 20 minut?! Na razie brzmi wręcz bajkowo. Ale zamierzam zapracować na to, żeby ta bajka zamieniła się w rzeczywistość.
***
Gdyby nie wypadek Flicki i zakaz ekstremalnego wysiłku dany przez weterynarza, byłybyśmy dzisiaj na zawodach psich zaprzęgów w Minikowie. Cóż, to tylko zawody, nie te, to inne. Najważniejsze, że Flicka jest cała i zdrowa. Ona więc jeszcze odpoczywa, a ja pilnie trenuję.
KŚ
fot. Izabela Gettel, Karolina Potocka
>>>ZOBACZ TAKŻE:
Sprzęt do biegania z psem
O psich zawodach i ludzkim ściganiu