MOIM ZDANIEM: Koszmar z happy endem

„Flicki już nie ma” – tak mogłabym zacząć ten wpis, gdyby nie cholerne szczęście. Pewnie w ogóle bym już nic nie pisała. W niedzielę mój pies wpadł pod samochód…

Ci, którzy mnie znają, wiedzą że Flicka nie jest psem, który chodzi na spacerach luzem. Są jednak miejsca i okoliczności, w których ją puszczam. W naszym przyosiedlowym parku też, do niedzieli, miałam taki teren. Chodziłyśmy tam na takie luzem wyhasanie dwa, trzy razy w tygodniu. To teren, który uważałam za bezpieczny. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy się czegoś boję puszczając ją tam ze smyczy, to ulica byłaby ostatnią rzeczą – o ile w ogóle wymieniłabym ją jako zagrożenie akurat w tej części parku. Fragment polanki, za którym jest ścieżka rowerowa, mała górka z pasem zieleni i dopiero jezdnia – był zawsze poza wszelkim zainteresowaniem psa. Nie chodziłyśmy w ogóle w pobliże ulicy. Była jakąś totalną abstrakcją, czymś co sobie gdzieś tam dalej jest, ale nas nie dotyczy w żaden sposób. Do niedzieli…

To miał być fajny, długi, poranny spacer. Wyszłyśmy około 7 rano. Kieszeń pełna parówek, ulubiona piszcząca piłka. Puściłam psa w tym samym miejscu, co zwykle. Dwa kontrolne przywołania – wzorowo. Odwołanie od ujadającego pieska na smyczy, który bronił wykopanej dziury – wzorowo. Trochę węszenia, obchód krzaków, na koniec zabawa z piłką. Ostatni rzut, parówka za przyniesienie. Jeszcze chwila luzu i za sto metrów, przy krzakach przypnę psa i pomału pójdziemy do domu. Wtedy właśnie Flicka zaczęła biec w kierunku ulicy. Nie wiem dlaczego, co zobaczyła, co poczuła, co sobie w psiej łepetynie wymyśliła… NIGDY tam wcześniej nie biegała… Krzyknęłam, kiedy nie zareagowała, zapiszczałam piłką (to taki nasz awaryjny sposób na przywołanie). Nie zadziałało. Flicka dobiegła już do górki, za którą jest ulica. Darłam się i piszczałam piłką, żeby tylko odwróciła łeb i spojrzała w moim kierunku. Na nic. Pobiegła parę metrów wzdłuż górki, potem na ulicę. Ze swojej perspektywy nie widziałam samej jezdni, tylko okna i dach jadącego właśnie samochodu. Usłyszałam głuchy stuk. Sekundy potem zobaczyłam Flickę gnającą z powrotem. Nie reagowała na nic. Minęła mnie w dzikim pędzie, pobiegła w kierunku domu. Ulga, że jest cała. I znowu panika potworna – gdzie pobiegnie w szoku? W biegu telefon do Michała, żeby natychmiast wyszedł z domu. Kawałek dalej, ktoś pokazuje, gdzie pobiegła Flicka. Widzę ją, reaguje na wołanie, patrzy w moim kierunku, ale stoi w miejscu. Krzyczę do koleżanki, która akurat była z psami, żeby spróbowała ją złapać. Udaje się. Kiedy ją przypinam do smyczy, popiskuje. Ze strachu, oszołomienia, pewnie też z bólu. Pół godziny później jesteśmy u weterynarza. Dokładne oględziny, usg, rentgen. Wszystko całe, wszystko na swoim miejscu…

Analizowałam całą sytuację z milion razy. Ile to szczęścia miałyśmy, że to akurat niedzielny poranek i tylko jeden samochód jechał w feralnym momencie ruchliwą zwykle Doliną Służewiecką. Że wbiegająca na ulicę Flicka nie stała się przyczyną żadnego wypadku. Że prawdopodobnie kierowca ze swojej perspektywy widział biegnącego psa i miał szansę na minimum reakcji (jeśli kiedykolwiek tu trafi – przepraszam za całą tę straszną sytuację). Że Flicka nie jest delikatnym psem. Że w szoku pobiegła w kierunku domu, a nie na kolejną ulicę. Że na „siniakach” i strachu wszystko się skończyło. I jeszcze tysiąc innych „że”…

I teraz najważniejsze pytanie: czy mogłam temu zapobiec? Odpowiedź, chociaż cholernie trudna, jest jedna: TAK.
Mając psa, który mimo ciągłych ćwiczeń, ma swoje „typowo haszczakowe” zachowania, powinnam przewidywać nawet te sytuacje, które wydają się nieprawdopodobne. Wiedząc, że nawet jeśli Flicka przez kilka miesięcy zachowuje się wręcz nadgorliwie wzorowo, a potem nagle ni z tego, ni z owego w jednej chwili przestaje reagować na cokolwiek – nie powinnam jej puszczać na żadnym nieogrodzonym terenie w mieście. Kiedy ona jest nadgorliwie posłuszna, ja zawsze powinnam być nadgorliwie ostrożna. Prawda jest taka, że w niedzielę zawiodłam swojego psa na całej linii…

Oczywiście zaraz w tych moich rozmyślaniach i analizach pojawiła się wątpliwość… Czy to znaczy, że mam nie puścić już nigdy Flicki w naszym parku ze smyczy?

I odpowiedź jest też jedna: TAK. I chociaż cały czas, gdzieś w środku, próbuję się jeszcze przeciw niej buntować, dawać jakąś maleńką furtkę, to zaraz stawiam się do pionu. Bo co z tego, że przez trzy lata pies nawet nie wiedział, że jest tam gdzieś za polanką niebezpieczna ulica? Co z tego – skoro wystarczył jeden raz i tego psa mogłoby już ze mną nie być. Albo by był – ale połamany, przetrącony, sparaliżowany. Czy chwila beztroskiego węszenia, zabawy z piłką, biegania z psami jest tego warta? NIE. NIE. NIE.


fot. I. Stepajtis (zwierzakompstryk.pl)

PS. Flicka jest obolała, ale wszystko jest dobrze. Musi dużo odpoczywać. Dziękuję za trzymanie kciuków. Za krytyczne słowa też. A Ani i Paulinie za pomoc w transporcie do weta.

I jeszcze, na koniec – zdjęcie Flicki z trochę innej perspektywy…