HISTORIE: Frankie – pies, który poleciał do Indii

Chce pani przewieźć psa z Polski do Indii!? Pierwszy raz coś takiego słyszę! – pracownik biura wizowego wybuchnął szczerym śmiechem, kiedy Magdalena Milhoux poszła dowiedzieć się, w jaki sposób przetransportować swojego buldożka francuskiego na drugi kontynent. Znajomi i nieznajomi pukali się w czoło, ale ona i jej mąż nie mieli wątpliwości: nie wyjadą z kraju bez ukochanego psa.

Indie to spełnienie największego marzenia Magdy. Kiedy jej mąż, który jest nauczycielem, znalazł  ogłoszenie, że w małej szkole w Indiach szukają kierownika działu nauk ścisłych, nie zastanawiali się ani chwili. Postawili pracodawcy jeden żelazny warunek: przyjadą z psem.

Jak Frankie wybrał swojego człowieka

Frankie pojawił się w ich życiu w Boże Narodzenie 2010 roku. Właściwie to Renaud, mąż Magdy zażyczył sobie „beżowego bulwiaczka” pod choinką. Jeszcze nim się pojawił, wiadomo było, że będzie miał na imię Frankie. – Od Franka Sinatry oczywiście! – śmieje się Magda. W dwudziestostopniowym mrozie, na dzień przed Wigilią pojechała po psa.  – Był mój od pierwszego wejrzenia. Z perspektywy czasu myślę, że byliśmy sobie po prostu przeznaczeni – opowiada.
Francesco okazał się wyjątkowym psiakiem. – Niesłychanie grzeczny, spokojny, nie zniszczył w domu ani jednej rzeczy. A do tego bardzo odważny od pierwszego dnia w nowym domu. Włochaty kłębuszek, którego tak naprawdę potrzebowałam bardziej ja, niż mój mąż. Franek okazał się fantastycznym antydepresantem i inspiracją – mówi Magda. A swojego ulubieńca nazywają z mężem na dziesiątki sposobów: Frankie, Franek, Francois, Francesco, Farter, Baby Doggie, Baby Frankie, Puppy, Stinky Poo, Frankie Poo…

Płaskonosy podróżnik

Magda i Renaud od samego początku zabierali Franka wszędzie ze sobą. – Na początku podróżował na moich kolanach, ale w miarę przybierania na wadze przenieśliśmy Stinkiego na tylne siedzenie, gdzie – w specjalnych, samochodowych szelkach, przypięty do pasów – podróżuje do dziś – mówi Magda. Mieszkając w Warszawie często jeździli do Lublina, ale w wakacje odwiedzali rodziców Renaud na południu Francji. Lekko nie było. – Przed pierwszym wyjazdem na Lazurowe Wybrzeże weterynarz nas ostrzegał, że to ryzyko, bo płaskonose psy bardzo źle znoszą upały, że Franek może omdlewać, a skrajnym efektem ubocznym wakacji w wysokich temperaturach może być nawet śmierć przez uduszenie – wspomina Magda. Uzbrojeni w wiedzę i kontakty do miejscowych weterynarzy wyruszyli w dwudziestogodzinną podróż. Frankie nie tylko świetnie zniósł samą jazdę, ale i na miejscu sprawował się rewelacyjnie. Upały najwyraźniej nie robiły na nim większego wrażenia – większą część dnia spędzał na leżaku na słońcu. – Często też wchodził do basenu, ale chyba bardziej po to, żeby tam zrobić siusiu albo pobawić się piłeczką, niż żeby się ochłodzić. Taka to z niego bestia! – zaśmiewa się Magda.

Dla ochłody.

Podkreśla, że nigdy specjalnie się do podróży się nie przygotowywali. Chip, paszport, aktualne szczepienie na wściekliznę, kocyk, ulubione zabawki, butelka z wodą i szelki – to stały podróżny zestaw Frania. –  Nigdy też nie panikowaliśmy. Widząc, że jesteśmy totalnie wyluzowani, totalnie wyluzowany był też pies – mówi Magda.

Frankie bardzo dobrze znosi upały.

Urzędnicze męki

Wyjazd bez Frania? Bez sensu!

Z podróżą do Indii tak łatwo nie poszło. Kiedy okazało się, że w biurze wizowym traktowani są jak dziwadła, zaczęli czytać internetowe fora. – I to był nasz największy błąd… Owszem, wyłowiliśmy dwie albo trzy przydatne informacje, ale reszta była o piekło potłuc. Właściwie to wszystko się tam sprowadza do wzajemnego straszenia, czyli kto przebije kogo w wyścigu na okropieństwa – opowiada Magda. I wylicza, czego dowiedzieli się z internetu: – Że pracownicy linii lotniczych rzucają klatkami, w których są psy lub koty, że klatki ze zwierzętami godzinami przebywają na płycie lotniska w skrajnym upale lub mrozie, co doprowadza do nieuchronnej śmierci zwierząt, że piloci zmieniają sobie ciśnienie w luku bagażowym dla zabawy, że w Indiach psy są bite drewnianymi pałkami, że na indyjskich lotniskach psy są usypiane, jeżeli nie przejdą pomyślnie badania wstępnego w centrum kwarantanny… Oczywiście nieuchronnym skutkiem mojego zapoznania się z powyższymi informacjami były wyłącznie ataki niekontrolowanej paniki – wspomina.

Małżeństwo nie uzyskało też pomocy w Głównym Inspektoracie Weterynarii. – Owszem, z ich strony można dowiedzieć się, co trzeba zrobić, żeby psa wywieźć do Malezji, RPA i Wietnamu, ale Indii na liście nie ma, a pani za takie rzeczy odpowiedzialna po prostu  nie odbierała telefonu – opowiada Magda. Ostatecznie udało się dowiedzieć, jakie papiery będą psu potrzebne…. w centrum kwarantanny na lotnisku w Hyderabadzie. Potem miesiąc czekania na stosowne druczki z Indii i wędrówka po weterynarzach po kolejne pieczątki. Koszt całego przedsięwzięcia – 350 zł. – To cena paszportu, czipa,  wszystkich badań, szczepienia i międzynarodowego świadectwa zdrowia – tłumaczy Magda.



Pies w samolocie czyli bagaż nietypowy

Kiedy wreszcie udało się skompletować wszystkie potrzebne dokumenty, państwo Milhoux stanęli przed największym problemem: jak przetransportować Franka do Indii.  Problemem okazała się nawet rasa psa – wiele linii lotniczych nie chce przewozić płaskonosych buldożków, bo to wiąże się z większym „ryzykiem uszczerbku na zdrowiu”. Od początku było wiadomo też, że jeśli Franek poleci – to tylko w luku bagażowym (na pokładzie samolotu mogą lecieć tylko pieski ważące razem  z torbą nie więcej niż 8 kg). I że nie będzie można podać mu żadnego środka uspokajającego, bo nie dość, że linie lotnicze nie przyjmują do luku psów uśpionych ani mocno oszołomionych, to – jak tłumaczy Magda – w przypadku bulwiaka, podanie jakiegokolwiek trankwilizera przed podróżą, w czasie której narażony jest na zmiany ciśnienia to ogromne ryzyko. – Z nieba spadł nam Aeroflot. Nie dość, że mają w ofercie tanie bilety na trasie Warszawa-Delhi, to lot jest w miarę krótki: 2 godziny do Moskwy, tam 4 godziny postoju i potem 6 godzin do Delhi. Z Delhi do Hyderabadu – już liniami Air India – 2 godziny – wylicza. Magda. Franek musiał mieć odpowiednią klatkę z atestem IATA i został potraktowany jako bagaż nietypowy (opłata to 150 euro, chyba, że pies jest bardzo ciężki, to wtedy cena wzrasta do 300 euro – opłatę uiszcza się przed odprawą bagażu w biurze Aeroflotu na Okęciu). – Klatkę kupiliśmy jak dla labradora. Franek lubi się wyciągać, a poza tym chcieliśmy, żeby mógł swobodnie w klatce stanąć i obrócić się – opowiada Magda.

Buldożek w przestworzach

Czy Frankie zniósłby dwuletnią rozłąkę z ukochanymi ludźmi?

Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Papiery, bilety… Wtedy pojawiły się wątpliwości. – Zaczęliśmy się zastanawiać, czy dobrze robimy narażając psa na stres takiej podróży. Tym bardziej, że mieliśmy opcję awaryjną – mogliśmy zostawić Franka na dwa lata u moich rodziców – mówi Magda. Postanowiła poradzić się każdego, kogo tylko się da: obdzwoniła hodowle buldożków, znajomych i wszelkiej maści psich specjalistów. Wynik tej osobliwej ankiety: 75 proc. – zostawić z rodzicami, 25 proc. – zabrać ze sobą. Ostateczną decyzję, na przekór „większości”, podjęli dzień przed odlotem.
Franka wpakowali do klatki już na lotnisku. Zdjęli mu obróżkę, a klatkę wyściełali dużym ręcznikiem. Na boku umieścili naklejki z imieniem psa, adresem i telefonami właścicieli, numer czipa i prośbę o napojenie psa wodą – butelkę przytwierdzili do klatki taśmą klejącą.
Magda wspomina: – Na bagaż pozwolono nam go oddać w ostatniej chwili. Miły pan zabrał go na specjalnym wózku, a nam pękały serca.. Oczywiście nie pokazywaliśmy tego: nie machaliśmy, nie mówiliśmy „zostań”, „trzymaj się”, itd. Zachowaliśmy pokerowe twarze. Idąc do gate`u widzieliśmy jak Franek na oddzielnym, zadaszonym pojeździe, jedzie do samolotu,  a potem na taśmie do luku – mówi.
W Moskwie nie pozwolono im zobaczyć Frania. Nie mieli rosyjskiej wizy, więc nie mogli opuścić sali dla „tranzytowców”. – Na szczęście miła pani dzwoniła co jakiś czas do bagażowni i pytała się jak sobaczka – śmieje się Magda.
Przed wejściem do samolotu, już na płycie, znowu zobaczyli klatkę z Franiem. – Pozwolili mi wtedy do klatki podejść. Podeszłam, ale nie za blisko, żeby Franka nie denerwować. Zobaczyłam, że żyje, stoi w klatce i obserwuje, co się wokół niego dzieje – mówi Magda.
W Delhi wylądowali o 3 rano. Natychmiast przywieziono im Frania. – Mogliśmy go nawet wypuścić z klatki. Był zachwycony, że nas widzi, ale jeszcze bardziej zainteresowany tym, co się działo wokół niego. Nie wyglądał na zestresowanego, nie ział, nie był osłabiony – opowiada pani Franka. On sam natychmiast został lotniskową gwiazdą, bo wszyscy wokół robili mu zdjęcia.
Po odprawie w Air India, gdzie za Franka trzeba było zapłacić 250 euro – psiak trafił do luku bagażowego na kolejne dwie godziny. – Czas minął szybo i dostaliśmy naszego smrodziaka z powrotem. Zsiusiał się w klatce, ale to na skutek ilości wypitej na lotnisku w Delhi wody. Poza tym był zupełnie OK – mówi Magda.
Z lotniska musieli pojechać prosto do centrum kwarantanny. Miejscowa weterynarz zatrzymała papiery Franka – trzeba się po nie zgłosić ponownie za pół miesiąca. – Wbrew temu, co piszą na forach, nikt w Indiach: ani w Delhi, ani w Hyderabadzie, nie chciał od nas łapówki – podkreślają państwo Milhoux.

Franek poznaje Indie

Na tarasie domu w Indiach najlepszy jest kran z wodą!

Magdalena, Renaud i Frankie od ponad dwóch tygodni są w samym sercu Indii. Metropolia Hyderabad liczy ponad 7 milionów mieszkańców. Średnia temperatura roczna w tym miejscu to 32 stopnie Celsjusza. Teraz przypada tu sam środek pory monsunowej. – Jest wilgotno i gorąco,ale Franek spisuje się na medal. Nasze mieszkanie jest klimatyzowane, na podłodze kamienne płytki, więc ma się jak chłodzić – mówi Magda. Gorzej jest ze spacerami, bo jak się okazało do parków nie można wchodzić z psami. – Tylko duże parki mają tzw. „outside lanes”, gdzie ludzie spacerują z psami, ale nic więcej. Dlatego chodzę w Frankiem po okolicznych wzgórzach, gdzie pcha nos w kupy śmieci, brodzi w rynsztokach i gania wodne bawoły. Miejscowe watahy psów, owszem, obszczekują go, ale nie podchodzą blisko. Z  podkulonymi ogonami uciekają na drugą stronę ulicy. A ludzie po prostu Franka się boją. Generalnie Hindusi psów się obawiają – mówi Magda.
Już pierwszego dnia pojawił się pierwszy dylemat Europejki: czy sprzątać po psie? Miejscowi powiedzieli: nie. W Indiach są zatrudniani ludzie, którzy sprzątają odchody z ulic i chodników: psie, ludzkie, krowie…
Codziennym rytuałem stało się dezynfekowanie psich łapek i pyszczka. – Franek śpi z nami, a chorób, które biorą się z brudu, jest tu naprawdę dużo – tłumaczy Magda.

Spacerowa codzienność Frania.

Jak zauważyła, Franek traktowany jest tu  trochę jak gwiazda, a  trochę jak przybysz z kosmosu. Straganiarze karmią go biszkopcikami, ludzie robią zdjęcia telefonami komórkowymi, a nawet pytają ile kosztuje.
Państwo Milhoux będą musieli też znaleźć dla Frania „psią nianię”, bo na eskapady po Indiach raczej zabierać go nie będą. – Aby pies mógł jechać tu pociągiem, muszą zgodzić się wszyscy współpasażerowie – mówi Magda.

Psi los po hindusku

Magda podkreśla, że zetknięcie się z kulturą Indii zawsze będzie dla Europejczyka szokiem. – Trzeba mieć po prostu głowę otwartą na nowe doświadczenia, a uprzedzenia i przyzwyczajenia schować głęboko do kieszeni i pójść na żywioł – mówi. Chociaż nie zawsze jest to takie proste. -Szokiem dla mnie był widok potrąconych na ulicach psów, które są zostawiane na pastwę upału i much, czekając w agonii na śmierć… W kraju miliarda ludzi, gdzie nietykalni mieszkają na ulicach w jednym kartonie, a leżącymi na chodnikach starcami nikt zdaje się nie przejmować, trudno wymagać, żeby inaczej obchodzono  się z czworonogami… Tak to sobie tłumaczę – mówi ze smutkiem.

Miejscowe psy.

W pierwszej chwili Hyderabad wydał jej się miejscem pełnym dzikich psów. Okazało się jednak, że te psy mają swoich właścicieli. – A przynajmniej szałas do którego przynależą i którego zawzięcie bronią przed intruzami – mówi. – Wylegują się na prowizorycznych dachach z niebieskiego brezentu, obszczekują mnie i Franka z pustych okien bloków w budowie, albo śpią na kupach piachu ignorując wszystko dookoła. Nikt ich tu nie przytula, nikt o nie nie dba – ciągnie swoją opowieść. Ale – jak zauważyła – w Indiach jest też sporo psów rasowych. Popularne są labradory, rottweilery, mopsy. – Pies rasowy to symbol statusu. Niestety nie są traktowane tak jak nasze pupile w Europie. Wyprowadzane są na spacery na bardzo krótkich smyczach i właściciele nie chcą, żeby socjalizowały się z innymi psami. My z Frankiem zawsze jesteśmy przeganiani. Widzę te psy na balkonach przypięte łańcuchem do poręczy, albo cały dzień pilnujące garaży. Na niektórych posesjach widać przez wielkie, kute bramy labradory albo goldeny, ale też na łańcuchach i to bardzo krótkich. Bud nie mają. Żeby oddać właścicielom sprawiedliwość, obok takiego psa zawsze widać miskę ze świeżą wodą i druga miskę z jedzeniem. Przynajmniej tyle – mówi.
Magda postanowiła już, że zrobi coś dla miejscowych psiaków. Chce zaangażować się w działalność organizacji Blue Cross, która zajmuje się bezdomnymi zwierzętami. – Organizują oni tutaj akcje socjalizowania szczeniaków do adopcji, opieki nad lokalnymi watahami psów… Kto wie, może Franek wkrótce będzie miał kolegę – uśmiecha się Magda.

Więcej na temat indyjskiej przygody Magdaleny Milhoux można przeczytać na jej blogu: ladylhoux.blogspot.com

(zdjęcia do tekstu – MR Milhoux)

PIES W INDIACH, krótki poradnik opracowany przez Magdalenę Milhoux

Wymagania dotyczące wwozu psa na teren Republiki Indii:

1. Należy się skontaktować z centrum kwarantanny w mieście docelowym.
2. Stamtąd otrzymujemy do wypełnienia dwa formularze.
3. Pies musi być zaczipowany i musi posiadać paszport. Paszport musi być zalegalizowany (pieczątka) przez powiatowego lekarza weterynarii.
4. Zwierzę musi być zaszczepione przeciwko wściekliźnie i szczepienie to, w dniu wjazdu do Indii, nie może być „młodsze” niż 30 dni i starsze niż rok (oprócz wpisu do paszportu weterynarz musi wystawić zaświadczenie o szczepieniu przeciw wściekliźnie na osobnym druku).
5. Pies powinien też mieć odświeżone inne szczepienia chroniące przed chorobami wirusowymi.
6. Na 10 dni przed wjazdem do Indii nasz weterynarz musi wystawić zaświadczenie o ogólnym stanie zdrowia psa. Uwaga! Zaświadczenie to jest ważne tylko 48h. Z tym kwitkiem, bez psa, udajemy się do powiatowego lekarza weterynarii, który wypełnia Międzynarodowe Świadectwo Zdrowia (nie może być starsze niż 10 dni – cena 51zł).
7. Wypełnione formularze z punktu 2, ksero paszportu z wizą indyjską, ksero biletu lotniczego, adres docelowy, świadectwo zdrowia i zaświadczenie o szczepieniu przeciwko wściekliźnie skanujemy i wysyłamy do odpowiedniego centrum kwarantanny w Indiach (dokumenty muszą być wypełnione w j.angielskim).
8. Na podstawie wysłanych papierów centrum kwarantanny wysyła nam tzw NOC ( No Objection Certificate ) i dopiero z tym dokumentem pies zostaje wpuszczony do Indii.
9. Na 3 dni przed wyjazdem z kraju udajemy się do naszego weterynarza, który psa bada, odrobacza, aplikuje środek przeciwko pchłom i kleszczom i wypełnia rubrykę w paszporcie, która mówi, że pies jest zdolny do podróży.
10. Po przybyciu do Indii w ciągu 48 godzin należy się stawić z psem i oryginałami wszystkich dokumentów oraz NOC w lokalnym centrum kwarantanny (mają je tylko duże miasta). Tam pies otrzymuje zezwolenie na trzydziestodniowy dniowy pobyt w kraju (bez prawa do poruszania się po Indiach).
11.Po 30-stu dniach udajemy się do miejscowego weterynarza, który psa bada i wystawia zaświadczenie o stanie jego zdrowia.
12.Z powyższym zaświadczeniem udajemy się ponownie do centrum kwarantanny, gdzie pies dostaje zezwolenie na pobyt.

WARTO WIEDZIEĆ:

Dobrym rozwiązaniem – jeśli przemieszczamy się z psem drogą lotniczą – jest skorzystanie z usług firmy spedycyjnej. Państwu Milhoux hodowcy polecili firmę Dor-Cel (więcej o usłudze przewozu zwierząt można przeczytać TU – http://www.dorcel.com.pl/transport.html ). Gdyby zdecydowali się na usługę – pies podróżowałby przez Frankfurt, tam miałby przystanek na dzień lub dwa, gdzie jest w kenelu pod stałą opieką weterynarza, a następnie wyruszył do Indii, gdzie właściciele  odebraliby go na lotnisku. Barierą jest cena. Za transport Frankiego trzeba by było zapłacić 3 tys. zł plus 800 dolarów dla indyjskiego agenta.