Zwierzęta, które będą zawsze

Króliczek, kjójinek, Mezenga. Ukochany futrzaczek, który był z nami zbyt krótko. Najwpanialszy królik na świecie. I gdyby nie on, być może nie byłoby teraz z nami Flicki…

Nigdy o nim nie pisałam. Pomyślałam, że teraz jest ku temu okazja, bo pierwsza niedziela października to Dzień Pamięci o Zmarłych Zwierzetach. Święto wymyślił przed laty założyciel cmentarza „Psi Los” w Koniku Nowym, pierwszego takiego miejsca w Polsce.

Zanim jednak o króliczku… Nie jestem zwolenniczką psich cmentarzy. Po prostu. Tak samo jak nie podoba mi się przepis, który zabrania pogrzebania ukochanego zwierzaka w lesie, na polu, na łące. Bo ja tak to sobie wybrażam. Kiedy odszedł Mezenga, pochowaliśmy go w parku niedaleko osiedla. Bez żadnego „pomnika”, nawet kamienia. Bez noszenia kwiatów, zniczy. Tylko my wiemy gdzie. I tak jest dobrze.

Kiedy pojawił się Mezenga, mieszkaliśmy na warszawskim Służewie. I w pewien bardzo deszczowy weekend, jakoś na wiosnę, ktoś wyrzucił dwa króliki do klatki stojącej przy Służewskim Domu Kultury. Mezenga miał pecha, bo prawdopodobnie wówczas złamał łapkę. Przez dwa dni twkił więc nieruchomo zalewany przez strugi deszczu. W poniedziałek znaleziony kompletnie poodparzany, zamoknięty, obolały i opuchnięty. Drugi królik miał więcej szczęścia, bo schronił się w niewielkiej budce, która stała w klatce. Szybko też znalazł nowy dom.

Z Mezengą nie bardzo było wiadomo, co zrobić, bo potrzebował opieki weterynarza. W domu kultury zostać nie mógł… Postanowiliśmy więc z Michałem, że weźmiemy go do siebie na chwilkę. Niech wydobrzeje, a my znajdziemy mu dom.

Nazywaliśmy go Kjójinkiem. Czarna, puchata kulka. Nieszkodliwa, z kulawą nóżką. Siedział sobie całymi dniami w klatce, na sianku. Właściwie to komu przeszkadza taki niemrawy króliczek? Po paru dniach Michał stwierdził, że to bez sensu szukać mu domu, bo właściwie to może zostać u nas. I został. Złamana łapka nadzywczaj szybko się „naprawiła” i Mezenga stał się najbardziej rozbrykanym królikiem, jakiego kiedykolwiek widziałam. Królikiem, który ganiał się z kotami, który tylko sobie wiadomymi sposobami właził za nimi na szafki, tapczany, stoły. Królikiem towarzyskim. Kiedy przychodzili goście, witał się pierwszy, a potem leżał na środku podłogi tak, żeby wszyscy mogli na niego patrzeć.

Po którymś z meczów Legii Michał przyszedł do domu z kolegami. Grał wówczas w drużynie czarnoskóry piłkarz Bruno Mezenga. I jeden z kolegów na widok czarnego królika wybiegającego z pokoju wykrzyknął: „Mezenga!”
No i tak zostało 🙂

Odszedł jesienią. Dokłądnie cztery lata temu. Tego dnia już rano był dziwnie apatyczny. Położyłam się obok niego na podłodze. Powiedziałam mu, że bardzo go kocham. Że jest najwspanialszym Kjójinkiem świata. Kiedy przyszłam z pracy, nie miałam już wątpliwości, że coś jest mocno nie tak. Pognałam do najbliższego weterynarza. Dostał zastrzyki, jakieś lekarstwa. Właściwie nie wiadomo na co, pani weterynarz nie wiedziała, co mu jest… Umarł mi na rękach w gabinecie…

Do dziś na pulpicie komputera mam jako tapetę ostatnie zdjęcie Mezengi. Nieostre, nienajlepsze (zrobione na szybko, kiedy to królik postanowił wykraść z koszyka warzywa właśnie przyniesione z bazarku). Ale to nie jest ważne. Ważne, że Mezenga zawsze gdzieś tam będzie szaloną i puchatą częścią naszego życia.

A krótko po jego odejściu Michał wypowiedział słowa, które kompletnie wywróciły nasze życie do góry nogami:
– A może weźmiemy psa?